czwartek, 14 października 2010

Premierowy "Opad" w Londynie.

We wtorek rano, zamiast do pracy, wprost ze śniadania poszliśmy do kina. W romantycznej scenerii cokolwiek staromodnej sali kinowej w londyńskim Chinatown, o 10.30 przed południem rozpoczęła się światowa prapremiera nowego pełnometrażowego filmu Wilhelma Sasnala (a właściwie wspólnego dzieła Wilhelma i Anki Sasnal) "Opad". Projekcję poprzedziła półgodzinna rozmowa z reżyserem, którą poprowadził Stuart Comer, kurator filmu w Tate Modern. To była ciekawa i szczera pogadanka, w której Wilhelm przyznał, że "Opad" to swoisty tribute do czasów i miejsc, w których wyrastał, dzieło zrodzone w cieniu wielkiego, chemicznego kombinatu i zimnowojennej propagandy, która siała powszechny lęk przed globalną wojną atomową. Mościce miały być rzekomo jednym ze strategicznych celów potencjalnego ataku nuklearnego.
Film dostarcza emocji - to pociągająca wizualnie, senna, katastroficzna etiuda, ukazująca małą, lokalną społeczność po katastrofie, skazaną na ostateczną - nieznacznie odsuniętą w czasie - zagładę. Nie ma tu ciągłej i oczywistej narracji, świat ulega rozpadowi na pojedyncze sceny, osoby i rekwizyty, nic nie chce z powrotem złożyć się w całość - z zadziwiającą konsekwencją. Intrygujące jest przy tym wrażenie deja vu - bohaterowie "Opadu" wydają się dziwnie znajomi, tożsami z tymi z poprzedniego filmu Wilhelma "Świniopas". Mimo, że sytuacja i sceneria są w obu wypadkach całkowicie różne (w dodatku "Opad" jest filmem barwnym), tu i tam kierują biegiem wypadków ludzie w podobny sposób opętani, doświadczeni dziwnym, swojskim syndromem. Ich mała ojczyzna to garaż zamieniony w rupieciarnię, konserwy zakopane w polu, dreptanie tam i z powrotom, jakieś zdawkowe rozmowy i handel wymienny; mali ludzie i ich nierozłączne rekwizyty, namiastka posiadania - garnek, pęk jarzeniówek, stary monitor, który a nuż może okazać się cokolwiek warty. Mimochodem, ale świadomie, "Opad" i "Świniopas" pokazują de facto to samo - polską kondycję, w którą na trwałe wpisany jest katastroficzny kod mentalny - polskie życie toczy się zawsze wobec katastrofy, w jej cieniu, po niej lub czekając na nią. Przed wojną, po wojnie, przed albo za metalową kratą, samodzielnie zespawaną, zamkniętą na kłódkę tak na "wszelki wypadek". Polak potrafi - nawet sam siebie uwięzić, jeśli nikt obcy nie chce w tym pomóc.Ujawnia się wszakże w "Opadzie" jeden silny, podrywający głos. To Marcin Pryt, lider zespołu 19 Wiosen, pojawia się po dwakroć na ekranie, niczym grecki chór, wykrzykując teksty własnych wierszy, obiecując wyczekiwaną zagładę. Oskar za najlepszą męską rolę drugoplanową!
Tymczasem, Wilhelm ukończył już zdjęcia do kolejnego pełnometrażowego filmu. Zżera ciekawość: co tym razem, wypełzając ze swoich dziur wykopią z ziemi Polacy???